Strona główna - artykuły

Dodano: 2 sierpnia 2006
Właśnie skończyłem oglądać w TV kolejną powtórkę niezapomnianej „Podróży za jeden uśmiech”, wziąłem plecak i poszedłem na przystanek autobusowy skąd miałem wyruszyć na II kontrolę gniazda bielika. Nawet nie przypuszczałem, że ta wyprawa nie będzie się wiele różniła od tamtego serialu…
Już w autobusie coś zaczęło iść nie tak. Na kolejnym przystanku miała się dosiąść koleżanka. Tyle, że autobus właśnie wyjeżdżał poza Toruń a jej jak nie było, tak nie ma!

Zgodnie z duchem postępu sięgnąłem po komórkę i szybko się sytuacja wyjaśniła. Autobus miał objazd, a tamten przystanek był nieaktualny. Wysiadłem więc w mieścinie X. i tam poczekałem na Anię, która dotarła drugim kursem.

„To na dziś już starczy przygód, teraz prosto do gniazda” – pomyślałem. O Bogowie, gdybym wtenczas wiedział jak bardzo się myliłem! Cały problem polegał na tym, że z nadleśniczym (który wiosną pokazywał mi gniazdo) wjeżdżałem do lasu z zupełnie innej strony niż dzisiaj miałem tam wejść. Szedłem więc teraz w/g leśnej „oddziałówki” no i wlazłem do tego lasu nie tą ścieżką co trzeba. I tu się zaczęło … Już na „dzień dobry” nie mogłem znaleźć pierwszego punktu charakterystycznego. Mijała więc kolejna godzina kluczenia po leśnych duktach, a tu nic!

- A niech to wieloryb połknie! - jak mawiał bosman Nowicki z książek Szklarskiego. Ania szła dzielnie, jak na byłą harcerkę przystało choć dokuczała jej skręcona kostka. A ja w duchu przeklinałem siebie: chciałem przed nią błysnąć znajomością terenu, a tu taka plama … Spróbowałem więc wypróbowanej sztuczki. Do gniazda mogliśmy dojść orientując się po numerach oddziałów. Szybko jednak się wyleczyłem z tego pomysłu, bo na ścieżce nie spotkaliśmy żadnego słupka oddziałowego. Ale za to dotarliśmy do jakiejś wioski i gdybym to chociaż wiedział do jakiej?! Zapukałem więc do chatynki, popytałem i już było jasne co to za wieś. Było też jednak jasne, że odeszliśmy spory kawałek od gniazda.

Przeklinając pecha, skwar, niedzielę i wszystko co się jeszcze dało, ruszyliśmy z powrotem. Kiedy dotarliśmy do leśnego duktu odbijającego w prawo ot tak zaproponowałem, żeby tam skręcić. Nie groziło nam, że zabłądzimy bo to już stało się dawno, więc co nam szkodzi. No to poleźliśmy tą ścieżyną. Nie zrobiłem nawet kilku kroków, kiedy zobaczyłem go … stał sobie na ściętych sosnowych pniaczkach przygotowanych do wywózki. Patrzył na mnie z odległości 1,5 metra … młody bielik!!!

Młody bielik


- Boże toż to fatamorgana z przemęczenia! – pomyślałem ze strachem. Zawołałem koleżankę, która zatrzymała się obok mnie nieruchomiejąc z wrażenia jak egipski posąg. W promieniach słońcach przedzierających się przez korony drzew lśniło jego ciemnobrązowe upierzenie, wlepiał w nas swoje jeszcze czarniawe tęczówki. Imponujących rozmiarów dziób miał barwę szarą nie tak efektowną, cytrynową jak u dorosłych osobników. Ilu ludziom udało się stanąć oko w oko w lesie z dzikim (nie przetrzymywanym w azylu lub zoo) bielikiem? Chyba nie byłoby ich tak wielu, a my od tamtej chwili jesteśmy jednymi z nich.

Nieopatrznie zrobiłem o jeden krok do przodu za dużo i wielki orłan zeskoczył z pniaczków na ziemię. Zapamiętałem szczególnie jego żółte, wielkie jak dłoń człowieka palce zakończone ciemnymi szponami którymi łatwo mógłby rozciąć nam skórę. Teraz rozłożył skrzydła i nieporadnie kiwając się na boki uciekł między sosny na odległość paru metrów. Tam przylgnął brzuchem do ziemi.

W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że jest ranny skoro nie odlatuje. Po burzliwej naradzie z Anią postanowiliśmy w ostateczności ściągnąć znajomego z Torunia z samochodem, gdyby się okazało że trzeba go przewieźć do azylu we Włocławku. Na razie jednak zdecydowaliśmy się na dalsze szukanie gniazda, tym bardziej że juvenalny bielik był dla nas wystarczającą wskazówką iż jesteśmy gdzieś w jego pobliżu. Zrobiliśmy jeszcze zdjęcie drapieżnego ptaka, które Ania wykonała dyskretnie „komórą”, tak że orłan nawet nie drgnął. Fotkę postanowiliśmy wysłać do biura KOO, może się przydać do dokumentacji nietypowego zdarzenia.

Potem ruszyliśmy w dalszą drogę i wreszcie oświeciło mnie! Otóż przypadkowo trafiliśmy na bardzo charakterystyczny punkt w lesie. Okazało się, że parę godzin temu byliśmy blisko tego miejsca tylko, wszedłem do lasu niewłaściwą ścieżką. I nagle cały rebus ułożył mi się w łepetynie w jedną logiczną całość. Do gniazda trafiliśmy już bez problemu (no może nie licząc spaceru o jedną piaszczystą górkę za daleko co koleżanka przyjęła wymownym spojrzeniem). Kontrola gniazda wypadła oczywiście pozytywnie, tzn. odnotowaliśmy sukces lęgowy, na co wskazywały przede wszystkim liczne obielenia. Zresztą wynik musiał być pozytywny skoro niedaleko od lęgowej „strefy zero” stanęliśmy oko w oko z młodym ptakiem, którego los nadal nas niepokoił. Dlatego postanowiliśmy sprawdzić co się dzieje z młodym orłanem. A tam na miejscu spotkała nas niespodzianka … bielik najzwyczajniej w świecie gdzieś zniknął! Zeszliśmy spory kawał lasu i ani go widać, ani słychać. W pierwszej chwili ogarnęło mnie przerażenie, a po dłuższej refleksji radość. Skoro odszedł czy nawet odleciał to znaczy, że jest silny i zdrowy!!

Wszystkie zagadki mają zawsze jakieś rozwiązanie, bo w przeciwnym razie nie byłyby zagadkami. Nie inaczej było w tym przypadku. A więc tak: spotkaliśmy bielika, który wolał użyć nóg niż skrzydeł uciekając. Może więc ranny? Mało prawdopodobne, nie miał śladów krwi a potem zebrał w sobie na tyle siły, żeby zniknąć tam gdzie „pieprz rośnie”. Dlaczego więc, ptasim zwyczajem nie odleciał na nasz widok? … Bo może jeszcze nie potrafił za bardzo latać! Otóż czasami zdarza się tak, że podloty czyli młode ptaki podczas np. ćwiczenia skrzydeł po prostu nieco za wcześnie wypadają z gniazda i potem wędrują po najbliższej okolicy. Spotkałem się z podobną sytuacją jeszcze wcześniej u myszołowa. Te „za gorliwe ptaki” są jednak pod opieką starych: znany jest przypadek orlika krzykliwego, który zjechał na ziemię wraz z gniazdem zrzuconym przypuszczalnie przez wiatr. I wówczas dojrzałe orliki karmiły młodego na ziemi.

Dlatego tak ważne jest, by nie pomylić rannego ptaka z jeszcze nie lotnym, który z wielu różnych powodów wypadł za szybko z gniazda. Nie widziałem jeszcze rannego ptaka, więc nie będę tego tematu zbytnio rozwijał, ale z reguły objawy zranienia są dobrze widoczne: krwawienie, zaciśnięta kłusownicza pętla na szyi itp. Wówczas nasza interwencja może się okazać jedynym ratunkiem. Ale zabranie z lasu omyłkowo zdrowego np. drapieżnika byłoby niewybaczalnym błędem, bo taki ptak skazany jest z reguły potem na niewolę. Trudno jest go przywrócić naturze, choćby ze względu na to, że sam nie nauczy się polować a został pozbawiony opieki swych naturalnych nauczycieli, czyli starych drapieżników.

I tu taki mały apel do leśnych wędrowców wszelkiego gatunku: nie zabierajcie ptaków z ich naturalnego środowiska, jeśli to naprawdę nie jest absolutnie konieczne! Mam nadzieję, że moje wywody w tym temacie pozwolą wam na mniej emocjonalną ocenę sytuacji, w której stajecie oko w oko z młodym ptakiem w końcowym okresie lęgów. A to jest właśnie ten czas…

Mariusz Tkacz
Wróć do listy artykułów

Nasza oferta | zobacz pełną ofertę

dysponujemy:
  • inwentaryzacją krajoznawczą regionu
wykonujemy:
  • aktualizacje treści turystycznej map, przewodniki
  • oceny oddziaływań na środowisko (Natura 2000)
  • oceny stanu ekologicznego wód (Ramowa Dyrektywa Wodna UE)
  • prace podwodne, poszukiwawcze
prowadzimy:
  • nurkowania zapoznawcze, turystyczne, szkolenia specjalistyczne
statystyki | realizacja : nesta.net.pl